poniedziałek, 4 maja 2020

Led Zeppelin - Led Zeppelin I

Led Zeppelin uznawany jest za jeden z zespołów, które podłożyły kamień węgielny pod budowę hard rocka i zainspirowały większość gitarowego grania następnych dekad. Rzeczywiście – sprawny acz nonszalancki styl gry gitarzysty Jimmy’ego Page’a oraz androgyniczny i nastawiony na ekspresję wykonania wokal Roberta Planta do dziś są chętnie przenoszone przez kolejne zespoły do ich własnej twórczości w mniej, lub bardziej (Kiszki) nachalny sposób. Ich wydany ponad 50 lat temu debiut można uznać za swoisty archetyp efekciarskiej rockerki, gdzie forma i styl wykonania nierzadko pełnią większą rolę niż same kompozycje – i gdy weźmiemy pod lupę sam aspekt kompozytorsko-warsztatowy oraz zastanowimy się ile twórczość danego wykonawcy wnosi do muzyki, to całość zaczyna jawić się znacznie bardziej ubogo

            Jak prezentuje się debiut brytyjskiego kwartetu, który rzekomo zapoczątkował takie podejście do muzyki? Z pewnością zaczyna się w bardzo przemyślany sposób – „Good Times Bad Times” to typowe przedstawienie muzyków – perkusja początkowo tylko subtelnie zamiata i cyka, by po krótkim czasie przejść do burzy. Chwilę później dołącza do tego bas posiadający własna tożsamość, a nie tylko bezwiednie ograniczający się do wygrywania podstawowego rytmu, niewymuszone zagrywki gitary i zniewieściały wokal, który zostawia instrumentalistom jeszcze stosunkowo dużo przestrzeni do popisów. Zwrotka, prostacki refren, wyluzowane solo i po niespełna trzech minutach koniec. Ok, jako introdukcja się to sprawdza, warto pokazać słuchaczowi z kim ma do czynienia i co może zaoferować każdy z muzyków. Kolejny na płycie „Babe I’m Gonna Leave You” wprowadza akustyczne instrumentarium, problem w tym, że wraz z kolejnymi wersami coraz bardziej zamienia się on w teatr jednego aktora – Plant intensyfikuje swoje krzyki, stawiając na popisywanie się skalą głosu i przeżywanie coraz większej tragedii, pozostawiając nieco miejsca instrumentalistom co najwyżej w refrenach.  Mniej więcej w połowie utwór przestaje wiedzieć dokąd zmierza, a muzycy zupełnie bez komunikacji ze sobą próbują zbudować dramatyzm – jak nie nadużywającym wibrato jazgotem Planta, to agresywnymi zagrywkami gitary podlewanymi coraz bardziej narastającą grą perkusji, która w zasadzie jako jedyna zdaje się podążąć w dobrym kierunku. 


Pomimo – według powszechnej opinii –  zapoczątkowania nowego gatunku muzyki jakim jest hard rock, Led Zeppelin I jest płytą mocno zakorzenioną w tradycji bluesowej – nie zabrakło więc typowego dla tej stylistyki dwunastotaktowca – tutaj interpretacji „You Shook Me” Williego Dixona – pewną nowością na albumie jest zastosowanie tutaj harmonijki i organów, jednak całość to przede wszystkim pole do popisu dla duetu Page i Plant – i chyba tylko ich popisy (a w szczególności tego drugiego) tłumaczą, dlaczego całość trwa grubo ponad 6 minut. Gdyby nie ta dwójka to „You Shook Me” byłby tylko i wyłącznie stereotypowym utworem jakich w tamtej dekadzie powstały setki.

Szczęśliwie kolejny na płycie „Dazed and Confused” pokazuje, że Led Zeppelin to nie jest tylko czterech zapaleńców, z których każdy chce pokazać co potrafi nie zwracając uwagi na pozostałych muzyków. Mamy tu ciężkie brzmienie idące w coś co w przyszłości będzie określane jako „stoner”, do tego zauważalną perkusję z basem i psychodeliczne dźwięki gitary, przecinane co jakiś czas charakterystycznym riffem, który w kolejnych latach zainspiruje co najmniej kilka znanych zespołów. W psychodelicznym mostku bas i perkusja płynnie zmieniają się na pierwszym planie, by na koniec przyspieszyć i wybuchnąć w finale. Całość składa się na najbardziej przemyślany i złożony jak dotąd utwór. Tym razem zespół nie miał wątpliwości co zrobić i jak zagrać by całość nabrała interesującego, a zarazem spójnego kształtu. Również oparty na samych organach wstęp do „Your Time Is Gonna Come” zdaje się być czymś nowym, jednak potem całość przechodzi typową balladę bez polotu i pomysłu, gdzie zespół zdaje się mechanicznie odgrywać patent na którym oparł utwór, a stetryczałe chórki przywodzące na myśl pop grany jeszcze 5 lat wcześniej (a rok mamy 1969) jeszcze bardziej psują całość.


                Naprawdę ciekawy jest za to „Black Mountain Side” przywodzący na myśl muzykę hindustańską, z wypełniającym tło basem, partiami tabli (hinduski instrument perkusyjny) i nareszcie bez udziału Planta. Muzycy postanowili nie iść tutaj w kierunku obranym wcześniej, co się bardzo chwali, niestety utwór został najwyraźniej zdegradowany do roli przerywnika, gdyż trwa bardzo krótko.


             Mianem wypełniacza bez żadnych wyrzutów sumienia można za to określić rock n rollowy „Communication Breakdown” . Razem z „Good Times, Bad Times” został wydany na singlu i ciężko się temu dziwić – krótki czas trwania i prosta budowa czynią z niego coś co bardzo łatwo strawić – ale i niestety łatwo wydalić. Na koniec zostają jeszcze dwa utwory, niestety dalekie od ideału – Wykonanie bluesowego standardu „I Can’t Quit You Baby” stanowi wyłącznie pretekst do popisów gitarzysty, a „How many more Times” to typowa hard rockowa przebieżka ubarwiana przerwami na gitarowe solówki i popisami perkusji, stanowiące może dobry punkt wyjściowy do sążnistych koncertowych jamów, ale w wersji albumowej podzielono to na zbyt wiele części, żeby kompozycja przybrała sensowny kształt. Nawet próba zrobienia klamry z powrotem początkowego motywu w końcówce nie uratowała całości przed rozjechaniem w szwach. Gdyby ukazało się to dzisiaj, bez wyrzutów sumienia można byłoby to określić mianem neoprogresu.


                Debiut Led Zeppelin na tle większości dziadkowego mainstreamu lat 60. może wydawać się czymś świeżym. Rzeczywiście, solówki Page’a zdają się przewyższać swoją bezczelnością zagrywki większości ówczesnych bluesowych gitarzystów. Także Robert Plant pozwala sobie na wyjątkowo dużo. Wystarczy jednak sięgnąć nieco głębiej i posłuchać chociażby wydanego rok wcześniej debiutu Jeffa Becka albo kilku bezkompromisowych jamów Hendrixa z krążka Electric Ladyland, które z racji swojej długości nie mogły ukazywać się jako single, by zobaczyć, że Page zarówno nie jest żadnym pionierem rocka jak i w jego grze znajduje się mnóstwo niedostatków. Sekcja rytmiczna także przecież nie musi grzecznie trzymać się z tyłu – a John Bonham z John Paul Jonesem wychylają się zdecydowanie mniej niż wcześniej Jack Bruce i Ginger Baker z grupy Cream. której również przypisuje się przybliżenie do siebie rocka i bluesa. 


                Opisywany album sprawia momentami wrażenie, jakby każdy z – całkiem zdolnych – muzyków skrobał sobie własną rzepkę i coś tam grał żeby się nie gryzło z innymi, nawet z fajnym efektem – ale tak naprawdę nikt tutaj nie chciał stworzyć niczego rewolucyjnego. Do tego stopnia nie chciał, że nie zadbał nawet o autorskie kompozycje. I to jest tak naprawdę jedyny poważny zarzut jaki można postawić debiutanckiemu albumowi Led Zeppelin. Z ośmiu utworów autorstwo aż sześciu budziło wątpliwości i co najmniej w połowie przypadków znalazło to finał w sądzie. Nie będę rozwodził się kto, kiedy i dlaczego zaprotestował przeciwko praktykom Cepelinów, w końcu to tekst o tematyce muzycznej a nie prawniczej, wspomnę jednak że jedyne utwory, których autorstwo nie budziło żadnych wątpliwości to otwierający płytę – „Good Times, Bad Times”  i „Communication Breakdown ”– czyli najkrótsze i najmniej wnoszące do całości kompozycje.


                Zeppelini może i zainspirowali masę wykonawców. Tylko, że są to muzycy i zespoły których twórczość prezentuje niewielką wartość. Wynika to z tego, że już muzyka brytyjskiego zespołu nie była czymś na tyle wielowymiarowym i złożonym by dało się z niej wykroić jakieś interesujące fragmenty bądź rozwiązania stanowiące dobrą podstawę do rozwoju. To po prostu solidnie zagrane i śmiałe rozwinięcie bluesowej stylistyki, bez porywania się na odkrycie prochu. Produkcja albumu także stoi na porządnym poziomie – bębnom i gitarze nie brakuje niskich tonów, bas, gdy już odważy się coś zagrać brzmi mocno. Co prawda w momentach, w których gra cały zespół całość traci nieco na czytelności, a bębny przy mocniejszych uderzeniach dotyka coś co dzisiaj jest określane jako loudness war, ale jak na album z końca lat 60. słucha się tego zaskakująco dobrze.


 To wszystko złożyłoby się na kolejną solidną rockową płytę zagraną przez sprawnych muzyków. Tylko tyle i aż tyle, bez przegięć w żadną stronę. Jednak fakt oparcia się na tylu cudzych kompozycjach i nabrania w tej kwestii wody w usta może nie tyle psuje odbiór albumu (bo mimo wszystko odczuwam pewną subiektywną przyjemność ze słuchania momentów wyszczególnionych w recenzji) co stawia go (oraz muzyków za niego odpowiedzialnych), w zdecydowanie gorszym świetle. I to dlatego końcowa ocena jest tak niska.


Jeżeli komuś ten zgrzyt nie przeszkadza, albo wręcz uważa takie zrobienie innych wykonawców (i robienie przez kilkadziesiąt kolejnych lat – wszak procesy sądowe trwają do dzisiaj) w konia za imponujący wyczyn – może spokojnie dodać do tej oceny nawet 2 punkty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz