Właśnie
minęło 50 lat od wydania albumu, który bardzo często jest przedstawiany jako pierwsze
wydawnictwo metalowe. Można więc też powiedzieć, że 50 lat temu narodził się
metal i stał się on odrębnym gatunkiem muzyki, który obrodził potem w mnóstwo
(zaryzykowałbym stwierdzenie, że prawdopodobnie najwięcej ze wszystkich
gatunków muzyki) stylów. Po latach co prawda elementów metalu doszukuje się w
utworach wydanych jeszcze wcześniej, m. in. Beatlesowskie „Helter Skelter” czy
„I want You – (She’s so Heavy), nie zmienia to jednak faktu, że gdyby nie Black
Sabbath takie pojęcie zapewne by nie zafunkcjonowało, bądź pojawiło się znacznie
później.
W centrum
Black Sabbath znajdują się dwie postacie: Wokalista Ozzy Osbourne, który od
początku próbował wybić się na swoim mrocznym imidżu, tekstach z wycieczkami w
kierunku szatana, bądź nawet wcielaniem się w niego samego i bardzo
specyficznym wokalu, oraz gitarzysta Tony Iommi, który tak naprawdę wcale nie
wyróżniałby się spośród dziesiątek gitarzystów grających na przełomie lat 60. i
70., gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności w wyniku którego stracił fragmenty
opuszek palca serdecznego i środkowego. Biedaczek nie załamał się jednak (nie
jest to niczym imponującym, gdyż taki Django Reinhardt wskutek oparzeń musiał
poradzić sobie w ogóle bez 2 palców, co nie przeszkodziło mu stać się jednym z
najistotniejszych bluesowych gitarzystów) i jedyne co zrobił to zaczął używać
lżejszych strun co nadało jego gitarze niższe brzmienie. Sam styl gry
prezentowany przez niego na debiucie to najzwyklejsze niechlujne zagrywki
bluesowe i demonizowane atonicznością riffy.
Aby
przekonać się co kombinuje wspomniana wyżej dwójka wystarczy wziąć pierwszy z
brzegu utwór – otwierający płytę „Black Sabbath”: większość kawałka to prosty
riff dla niepoznaki zagrany nie do końca czysto oraz wyjący, a wręcz
lamentujący Osbourne. Śpiewać to on zdecydowanie nie umie. Ale szczęśliwie nie
udaje, że jest inaczej. Bardzo szybko można zauważyć, że jego powołaniem byłaby
praca płaczki na pogrzebach. Wydawane na wpół nosowo, z wyraźnym żalem jęki z pewnością
zapewniłyby dużą widowiskowość całej ceremonii funeralnej, jednak jako wokal
sprawdzają się blado. W pierwszym utworze Osbourne przekłada zawodzenia ponad
śpiew, jednak w sumie ciężko mu się dziwić, szczególnie po zapoznaniu z tekstem
– kto by śpiewał wesołe melodyjki stojąc przed obliczem samego szatana? Do tego
kawałek pod sam koniec skręca w zupełnie nieoczekiwanym kierunku, zamieniając
się w typowo bluesową pod względem rytmu i zagrywek gitarowych marszrutę – poza
tym, że pasuje ona do reszty kawałka jak pięść do nosa, to jeszcze kończy się
zbyt szybko by uznać to za sensowne rozwinięcie. A bez rozwinięcia wypada
banalnie i cofa zespół do lat 60. Zespół w ogóle ma problem z budowaniem
kompozycji – „The Wizard” okazuje się
być tylko kilkoma powtarzającymi się motywami instrumentalnymi, które za nic
nie potrafią się dogadać, uzupełnianymi bełkotem Osbourne’a w międzyczasie
przygrywającym sobie na harmonijce. To akurat dobrze, bo przynajmniej rozluźnia
ona atmosferę wywołaną przez przyciężkie riffy, ale ciężko mi nie odnieść
wrażenia, że pojawia się ona w momentach, gdy trzeba czymś wypełnić tło. Z
„Behind The Wall of Sleep” jest podobnie, przeplatające się riffy, typowo
rockowa solówka i niewiele ponad to. Ciężko się dziwić, całość trwa nieco ponad
3 i pół minuty, ale na szczęście nie jest na tyle banalna i papkowata by wykroić
ją na radiowy singiel. Prawdziwie żenujące momenty zaczynają się pojawiać
dopiero od czwartego na płycie NIB. Po nie ograniczanym rytmicznie motywie
granym solo przez basistę (o którym jeszcze będzie) pojawia się główny motyw,
mniejsza o to co przypomina, ale pomijając jego dyskusyjną chwytliwość (na
pewno jest odpowiednio nieskomplikowany) to politowanie budzi fakt, że jest on
jednocześnie dublowany przez gitarę, bas oraz wokal. Paradoksalnie, mimo że
jest to jeden z najdłuższych kawałków na albumie, to NIB jest pierwszym utworem
tutaj, który można określić mianem „piosenki”. Jest odpowiedni hook, przystępne
następstwo akordów, wyraźniejszy podział na wers i refren. Zagrywki gitary też
nie należą do zbyt wyszukanych, chociaż końcowe solo to kolejny przykład czegoś
co miało potencjał, ale ktoś nie umiał, bądź nie chciał go wykorzystać. Dobrze
chociaż, że basiście chciało się wypełnić tło niezależnymi od gitary
zagrywkami, gdyby nie on to po kilkudziesięciu sekundach nie byłoby na czym
zawiesić ucha. Bo przecież nie na powtarzanym przez Osbourne’a „Oh yeah”.
A
właśnie, kto mi powie jak nazywa się basista Black Sabbath? A perkusista? Tak
podejrzewałem... To zdecydowanie mniej znani muzycy z tego zespołu, a w wypadku
debiutanckiego albumu to oni ratują
(niestety nie zawsze) zawarte na nim utwory przed popadnięciem w sztampę. O ile
grający na basie Geezer Butler tylko czasem daje oznaki życia, to perkusista
Bill Ward pokazuje, że granie w takiej stylistyce nie musi oznaczać dla
perkusisty konieczności bycia jedynie żywym metronomem. W jego grze słychać wpływy znacznie
wykraczające poza proste rockowe granie – jazzowy, oparty na wysublimowanej
grze Iommiego, motyw z płynącą
perkusją w „Sleeping Village” należy do najlepszych momentów albumu, a
nieszczęsny utwór tytułowy nic by nie stracił, jeżeli jego pierwsze 3-4 minuty
były wyłącznie perkusyjnym solo Warda. Słychać, że w niektórych utworach zależy
mu by pokazać, że jest on odrębnym bytem,
a nie tylko muzykiem mającym zapewnić rytm. Szkoda tylko, że i Butler i Ward
nie zawsze chcą wyjść przed szereg. Najgorszym przypadkiem tego jest piosenkowy
„Evil Woman”, który śmiało mógłby ukazać się 2-3 lata wcześniej. Proste riffy,
refren wchodzący dokładnie wtedy, kiedy słuchacz się tego spodziewa, a do tego
utwór ten kończy się nie w momencie kiedy zespół przestaje grać, a poprzez
stopniowe wyciszanie. Niby jest to cover utworu amerykańskiej grupy Crow (z tego samego roku w którym BS nagrywał swój debiut), ale i
sposób wykonania i brzmienie nie odbiega od innych utworów Black Sabbath. Co
nie świadczy dobrze o ofercie tego zespołu.
Finałem
oryginalnego wydania jest 10 minutowy „The Warning”, cover kolejnej mało znanej
grupy, tym razem The Aynsley Dunbar Retaliation. Początek sugeruje kolejny
kawałek z wycieczkami do bluesa i lat 60. które przecież de facto w trakcie
nagrywania cały czas trwały i chociaż po kilkudziesięciu sekundach zaczyna się
czekać na jakiś rozwój sytuacji, to dopiero po 3 i pół minuty utwór ewoluuje w
coś nowego (co ponownie mogłoby być zupełnie nowym utworem), a zarazem już dobrze
na tym albumie znanego - pseudobluesowa improwizacja, z tym razem bardzo
sztampowymi pochodami perkusji i basu, znowu razem mija trochę mniej czasu i
utwór wchodzi w fazę solowych popisów na gitarze Iommiego – najpierw podchodzących
pod jazz, potem nabierających bardziej klasycyzujących kształtów, aż w końcu idących
w hardrockowy łomot spod znaku wydanych w poprzednim roku płyt Led Zeppelin i
na zakończenie nieco riffowania ni to w stylu Hendrixa, ni to nawiązujących do
poprzednich kawałków z płyty. Niestety po 6 minutach tych instrumentalnych
popisów budzi się Ozzy i zaczyna swoje bełkoty. Na szczęście trochę rychło w
czas, bo do końca kawałka już blisko ;) Granice między kolejnymi motywami są w
„Warning” bardzo zauważalne, ale jeżeli uznać to za jeden utwór (nieco
naciągana teoria) to rzeczywiście, może on robić wrażenie dzięki nie
ograniczającej się nawzajem grze wszystkich instrumentalistów i luźnej
strukturze.
Na pewno dobrze swoje zadanie
wykonał producent – Rodger Bain – album nie brzmi tak archaicznie, jak
większość wydawnictw z tamtych czasów, a proporcje między instrumentami są bardzo
uczciwe – nikt nie został schowany w miksie ani nadmiernie wyeksponowany.
Jeszcze bardziej cieszy perkusja, która uniknęła kartonowego brzmienia –
przypadłości masy albumów z przełomu tamtych dekad.
Debiut Black Sabbath to album wciąż
tkwiący jedną nogą w latach 60. Ale nie to jest główną wadą tej płyty. Większości kompozycji
brakuje jakiejś przewodniej myśli i co się z tym wiąże sprawiają wrażenie jakby
zespół z jednej strony nie wiedział jak je rozwinąć, a z drugiej chciał łączyć
kilka niesfinalizowanych pomysłów w jeden utwór. Może to była dobra baza do
nieskrępowanych improwizacji na koncertach, ale jako studyjne wydawnictwo „Black
Sabbath” prezentuje się letnio.
Wydaje mi się, że mimo przełomu w dziedzinie ciężkości debiut BS powinien bardziej podpadać pod hard rock niż metal. Płyty stricte metalowe nie są tak urozmaicone, zwykle nie posiadając np. jazzującej perkusji czy wpływów bluesa. Co do wykonania - sekcja rytmiczna rzeczywiście stara się wyróżniać, wymyślone przez Iommi'ego ciężkie riffy były w czasie wydania przełomowe, a sam gitarzysta ma często pole do popisu, z czego umiejętnie korzysta, zaś krytykowany głos Osbourne'a idealnie pasuje do warstwy instrumentalnej. Brzmienie rzeczywiście zasługuje na pochwałę, proporcje między poszczególnymi instrumentami są ustawione perfekcyjnie, dzięki czemu słychać tu prawdziwą przestrzeń. Dla mnie to jeden z najporządniej wyprodukowanych albumów w historii.
OdpowiedzUsuńMimo iż nie do końca zgadzam się z recenzją, to fajnie się czytało, w związku z czym czekam na więcej tekstów. W kwestii ewentualnej korekty przydałoby się tylko wyjustować tekst do prawej strony, wtedy wyglądałby jeszcze lepiej :)
Dla mnie między frontem a sekcją rytmiczną jest solidna przepaść - i w kwestii umiejętności i podejścia do gry. Dla mnie brzmienie Iommiego jest przede wszystkim wynikiem tego jak stroił gitarę, a nie stylu gry, który nie odbiega daleko od gitarzystów z poprzedniej dekady, poza tym że jest bardziej bezkompromisowa i nieoszlifowana.
UsuńTeksty będą na razie raz na miesiąc, ale chciałbym, żeby przynajmniej były dość długie. Póki co biorę się za uznawane za kultowe debiuty, więc chyba łatwo zgadnąć jakie płyty będą następne.
Formatowanie poprawiłem, mam nadzieję, że wygląda lepiej ;)
Dlaczego teksty będą się pojawiać tak rzadko?
OdpowiedzUsuńTylko z powodu braku czasu. Ale w drugiej połowie roku się powinno zagęścić ;)
UsuńNiestety się nie zagęściło ;(
Usuńsam nad tym ubolewam :/ ale szansa jest...
UsuńRacja. Ozzy jeżeli chodzi o standardy wokalistyki to rzeczywiście nie umie śpiewać. Iommi to nawet mniej niż przeciętny technicznie gitarzysta. Styl może i tkwi trochę w latach 60-ych (nie rozumiem zarzutu - co to one jakieś zakazane ?) ale płyta jest nie dość że kurewsko nowatorska to jeszcze świetna a NIB wciska w fotel. Przecież sam utwór tytułowy nie przypomina niczego innego. No może Chopin by to wyrzucił do kosza na śmieci ale zrobiłby to ze wszystkim, włącznie z jazzem.
OdpowiedzUsuńW kontekście ewentualnej nowatorskości poruszanie się w stylistyce ubiegłej dekady jest zarzutem. A raczej czymś co w ogóle tę nowatorskość wyklucza. Nie wiem z której strony miałaby być to płyta nowatorska - samo ciężkie brzmienie, które de facto jest tylko wypadkiem przy pracy (dosłownie i w przenośni)to za mało. A wykonaniowo i kompozytorsko Black Sabbath wypada blado. Utwór tytułowy? Jeżeli coś tam nie przywodzi oczywistych skojarzeń, to co najwyżej pierwsza część - 4 minuty zmierzających donikąd zabaw z dysonującą zagrywką i lamentami Osbourne'a, będącymi gwoździem programu, przynajmniej z dobrą pracą sekcji rytmicznej. Czyli marnie, bo zespół zamiast na odpowiednie wykonanie postawił na wywołanie szoku. A przed końcem kawałka i tak przechodzi to wszystko w standardową bluesową przebieżkę, bardzo w stylu zespołów grających 2-3 lata wcześniej.
UsuńNo ale Master of Reality to już płyta pierwsza w swoim rodzaju. Nikt nigdy czegoś takiego nie nagrał. I nawet jeżeli jest to tylko wynik ciężkości i nawet w skutek przypadku to jak chyba wiesz największe wynalazki ludzkości zaczynając od ognia to efekt przypadku.
OdpowiedzUsuń